Świnoujście 2012

W dniach 13-22 lipca, w Świnoujściu, na terenie Fortu Gerharda odbyła się impreza pt. „Wakacje z Historią”. Było to spotkanie na zasadzie wolontariatu „okraszone” kilkoma bonusami. Komendant fortu Piotr Piwowarczyk zadbał oto abyśmy długo pamiętali ten wyjazd. Z naszej strony w imprezie udział wzięli: Sarmata, Limp + Daga, Magnes z małym Magnesikiem, Halskir z synem, Remik, Resty z młodzieżą, Ja (Toperz) z młodym. Na wsparcie przybyła grupa ze Śląska – Janusz JMS, Tess i Kuchar.

W pierwszy dzień odbyła się tradycyjna integracja, a że pogoda była butelkowa to jedno do drugiego pasowało. Do późnych godzin nocnych słuchaliśmy opowieści jakie to straszne duchy pojawiają się w forcie i jak wielu ludzi już je widziało. Opowieści były na tyle przekonujące że co niektórzy spali z saperką w dłoni.

Pierwsza wycieczka krajoznawcza odbyła się szlakiem byłych fortyfikacji okalających stare nieistniejące już Świnoujście (wschodnia strona kanału portowego). Warto dodać, że po  II wojnie światowej ktoś z oficjeli zarządził, że po tej stronie portu ma być dzielnica przemysłowo-wojskowa i oprócz latarni morskiej oraz fortu Gercharda, nie pozostał nawet ślad po starej zabudowie. No może za wyjątkiem wielkiego śmieciowiska w środku lasu, na którym to niczym dziki ryli co niektórzy w poszukiwaniu butelek i buteleczek o fantazyjnych kształtach.

Na szlaku zobaczyliśmy szereg dawnych baterii artyleryjskich. Budynki i fortyfikacje są dość dobrze zachowane, choć po wielu wizytach złomiarzy. Obecnie trasa którą się poruszaliśmy została przecięta w połowie przez budujący się gazoport więc aby zobaczyć wszystko trzeba wrócić niemal na początek trasy lub przeciskać się wzdłuż ogrodzenia gazoportu. My wybraliśmy (przy mocnej perswazji ze strony Piotra) ten drugi sposób. No i zaczęło się. Teren mocno podmokły , zabagniony na tyle że trzeba było się przedzierać po kępach traw i gdy już było widać niemal koniec – niespodzianka! Wielka, długa bagienna sadzawka, której nijak nie można obejść. A że była szeroka na jakieś cztery metry postanowiliśmy ją sforsować (oczywiście inicjatywa znów wychodzi od Piotra). Naprędce znajdujemy jakieś powalone pniaczki które wrzucamy do wody i po chwili piękny olchowo ? brzozowy mostek kołysze się na wodzie. Nasz przewodnik jako pierwszy przystępuje do forsowania wody i… wpierdziela się do kolan. Pomysł z niby kładką był dobry tylko nikt nie sprawdził głębokości wody. Następni śmiałkowie niczym pająki próbowali przecisnąć się po ogrodzeniu i wszyscy skończyli tak samo (po kolana w wodzie). Po czterech porażkach reszta dziarsko pozbyła się butów i po chwili przeszkoda była pokonana. Po powrocie na teren fortu w celach odstraszenia duchów i spokojnego spożycia zapasów butelkowych zorganizowaliśmy sobie wieczór z muzyką biesiadną.

Kolejny dzień i kolejna wycieczka. Dziś jedziemy do Międzyzdrojów aby zwiedzić dawną baterię artylerii znajdującą się na tamtejszym klifie. Najpierw szybki spacer po plaży, potem bardzo stroma wspinaczka na górę, następnie spacer wąziutką ścieżką po samej krawędzi klifu ( jak by ktoś się obsunął – pierwszy przystanek dziesięć metrów niżej) i jesteśmy na miejscu. Poruszamy się od schronu do schronu. Piotr bardzo ciekawie opowiada a tu nagle przy samej drodze tuż obok nas zauważam dzika. Zwierzak dziwnie się zachowuje bo nie ucieka – może chory albo ranny? A że było kawał trusi to lepiej być ostrożnym. Z jednej strony dzik, z drugiej wysoka skarpa, więc proponuję aby na wszelki wypadek (tym bardziej że bestia dalej nie ucieka), wejść parę metrów na skarpę aby ominąć bezpiecznie gada. I w tym momencie rusza prawdziwa lawina – pies Piotra atakuje dzika, dzik wyskakuje z kryjówki i ucieka. Zresztą nie tylko on uciekał. Mój pomysł ze skarpą okazał się na tyle dobry, że zdecydowana część ekipy pokazała charakter w nogach bo przez te parę sekund zawędrowali naprawdę wysoko. Nie powiem kto był rekordzistą we wspinaczce ale przy próbie obśmiewania jego osiągnięcia odparł krótko – „Jak ktoś krzyczy żeby uciekać to uciekam!”. I w sumie to miał rację bo gdyby dzik inaczej zareagował  to nie było by tak wesoło. Ale na razie wesoło było i to bardzo. Jeszcze tylko zejście z klifu (w stylu na łeb, na szyję) i po spacerku po plaży powrót do bazy. Wieczorem tradycyjne już odstraszanie duchów. Tym razem aby spotęgować efekt odprawiliśmy gusła muzyką KSU ,Metaliki i Sabatona.

Następnego dnia dowiedzieliśmy się że dziś popłyniemy gdzieś motorówkami. Fajnie!! Najpierw autkami podjeżdżamy do stanicy w okolicy Karsiboru. Tutaj dowiadujemy się że motorówka jest tylko jedna ale za to kajaków jest pod dostatkiem. No to tradycyjnie – kobiety (niektóre) i dzieci do łódki, reszta do kajaków i  – Ahoj przygodo!!! Tu warto dodać że kajaków były dwa rodzaje  – ładne i brzydkie. Te ładne oprócz urody (co jest oczywiste) różniły się od tych brzydkich jeszcze jednym szczegółem. Można było nimi płynąć albo w lewo albo w prawo natomiast nigdy prosto, a że płynąć mieliśmy właśnie prosto to pojawiły się problemy. Aby kontynuować wyprawę załogi tych ładnych kajaków musiały pozbyć się badziewia i przesiąść się do tych brzydkich. Dalej już było ok. W czasie „rejsu” Piotr tradycyjnie dbał aby się nam nie nudziło i tak krążył motorówką że co jakiś czas zalewał kolejny kajak wodą. Przed dopłynięciem do celu napotkaliśmy dość poważną przeszkodę. Trzeba było przeciąć tor pływania promów w Karsiborze. Trzeba się było przecisnąć w krótkim czasie zawartym pomiędzy odpłynięciem jednego promu a przypłynięciem drugiego, więc wiosła przez moment zrobiły się czerwone. Jakoś się udało i bez strat w ludziach i sprzęcie popłynęliśmy dalej. Celem wyprawy była dawna bateria przeciwlotnicza. Oczywiście jak zdecydowana większość fortyfikacji w Polsce ogołocona przez złomiarzy. Fajnie za to można tam zaobserwować jak po opuszczeniu terenu przez ludzi przyroda z powrotem kolonizuje ten teren. Po zwiedzeniu terenu i powrocie do kajaków Piotr oznajmił że jeszcze nie wracamy do bazy, bo po drugiej stronie „wody” jest kolonia kormoranów, którą koniecznie trzeba obejrzeć „od środka”. Nooo… Było atrakcyjnie. Brodzenie niemal po kostki w kormoranim guanie, do tego w specyficznym smrodku? BEZCENNE !!!!

Ale że wszystko co dobre szybko się kończy więc znów zasiedliśmy w naszych kajaczkach i wyruszyliśmy w drogę powrotną, która to oprócz wyścigów z promami samochodowymi zapowiadała się dość nudno. Właśnie… zapowiadała się. Na deszcz też się zapowiadało… A że natura potrafi być złośliwa (choć znając Piotra, nie był bym taki pewny czy aby nie maczał w tym palców) zaczął padać deszcz. A że deszcz sam w sobie też jest nudny to szybko przerodził się w prawdziwą ulewę (żeby nie było nudno). Nasz kapitan aby przyspieszyć dopłynięcie ekipy do stanicy, po kolei brał kolejnych straceńców na hol i przeciągał poza tor ruchu promów. Gdy w niebezpiecznym rejonie pozostały tylko trzy kajaki a deszcz zalewał oczy, rozpoczął się ostatni akt moknięcia. Jeden kajak poszedł na hol, drugi załadowany na łódkę a trzeci – na doczepkę, czyli burta w burtę. I na pełnym gazie, śpiewając szanty dotarliśmy do brzegu. A jak już cała ekipa, dokładnie przemoczona była pod dachem to „KTOŚ” zdecydował, że wody na dzisiaj już starczy i przestało padać. W drodze powrotnej do fortu udaliśmy się do Biedronki w celach zakupu niezbędnych w takich przypadkach anty przeziębieniowych produktów monopolowych (w celach leczniczych oczywiście). I tak, w miłej atmosferze i mokrych ubraniach zakończyliśmy kolejny dzień. Następnego dnia już się baliśmy, bo z Piotrem jest jak z Hichcockiem – najpierw trzęsienie ziemi a potem napięcie już tylko rośnie.

Nnastępny dzień przyniósł wycieczkę na tereny Niemiec, do Penemunde (muzeum rakiet V-1, V-2). Nie udało się załatwić transportu zbiorowego więc jechaliśmy swoimi autkami. Do granicy dojeżdżamy brukowaną drogą na której trzęsie niemiłosiernie. Tu zagadka. Po czym poznać że już wjechaliśmy do Niemiec? Po ASFALCIE !!! Równiutkim, pięknym asfalcie! Zresztą z tymi ich asfaltami to coś jest nie tak. Jeden odcinek trasy był tak połatany że jechało się po nim jak po jakiejś długiej szachownicy. I nie było żadnej różnicy w jakości nawierzchni tej dobrej i tej połatanej. Zastanawiałem się co jest tego przyczyną i doszedłem do wniosku że Niemieccy drogowcy nie mają dostatecznej ilości gumowych butów roboczych. A jaki ma to związek z asfaltem? Już wyjaśniam. Otóż brak butów gumowych uniemożliwia wywalenie z taczki asfaltowego strucla, rozgarnięcie go i udeptanie nogami. U nas jest to podstawowa zasada łatania dziur a oni muszą użyć do tego jakiegoś zapewne drogiego sprzętu. Nic dziwnego że gospodarka zaczyna im siadać. My potrafimy zrobić to dużo szybciej, dużo gorzej i w dodatku dużo, dużo drożej. A wracając do Penemunde… no cóż, nie wiem jak inni ale ja byłem bardzo rozczarowany jakością ekspozycji. Olbrzymi budynek dawnej elektrowni jest w większości nie wykorzystany, a na wielkim placu wokół oprócz makiet V-1, V-2, kawałka jakiegoś pociągu i starej koparki jest pusto. Jednym słowem „bida panie że hej„! W drodze powrotnej do Polski zatrzymaliśmy się nieopodal olbrzymiego wielokondygnacyjnego bunkra, który pomimo że jest wysadzony nadal robi wrażenie. Można do niego wejść (na własne ryzyko) oraz połazić po jego „dachu” (też na własne ryzyko). Ogólnie jest to bardzo ciekawy obiekt warty zobaczenia.

I tym optymistycznym akcentem nasza wizyta w Niemczech dobiegła końca. Pobyt w Świnoujściu też już się kończył. W sobotę część z nas wracała do domu. Na zakończenie pobytu odbyło się losowanie nagród wśród uczestników. Główną nagrodą był nowiutki wykrywacz firmy RUTUS. Chwila napięcia i ?…nowa Optima ląduje w rękach mojego syna Piotra (i to bez żadnej protekcji). Gratulację, tradycyjne poklepywania itd. , itp.. Jeszcze na koniec idziemy wejść na latarnie morską ( aptem trzysta parę schodów). Pożegnanie z latarniczką panią Basią i komendantem fortu Piotrem Piwowarczykiem oraz resztą załogi fortu i ruszamy do domu. Wszystkim którzy wybierają się do Świnoujścia gorąco polecam wizytę w forcie Gerharda. Zwiedzanie (koniecznie z przewodnikiem) zapewni niezapomniane wrażenia, czego powodem jest oryginalny wygląd i sposób bycia przewodników.

Zdjęcia z tego wyjazdu możecie zobaczyć w galerii.

kbus